Ez az oldal sütiket használ

A portál felületén sütiket (cookies) használ, vagyis a rendszer adatokat tárol az Ön böngészőjében. A sütik személyek azonosítására nem alkalmasak, szolgáltatásaink biztosításához szükségesek. Az oldal használatával Ön beleegyezik a sütik használatába.

Stasiuk, Andrzej: Opowieści galicyjskie

Stasiuk, Andrzej portréja

Opowieści galicyjskie (Lengyel)

JÓZEK

Czterdzieści parę lat, twarz lisa przechery i ciało wy­schnięte na wiór. Ostatni traktorzysta w PGR, bo trak­tor też ostatni, a nowych już nie będzie. Nigdy. Ale Józek nie zna tego słowa, wszak przynależy ono do dziedziny wyobraźni, i po staremu, w znieruchomia­łym czasie usiłuje w żelazne truchło tchnąć trochę życia. Bo jego ciągnik jest na chodzie tylko dlatego, że Józek wie, co komu odkręcić.

— A na kiego mu prądnica, jak on i tak jeździć nie umie — mruczy do siebie w egipskich ciemnoś­ciach, operując kluczem „dziewiętnastką”, precyzyj­nie jak Chińczyk pałeczką. Za chwilę przełoży swój szmelc, zasmaruje odkręcane śruby błotem i nikt się nie pozna.

 

W pejzażu odchodzącego świata, wśród szczątków maszyn, nieruchomych mechanizmów, pomiędzy za­rdzewiałym siewnikiem a cichą i zimną kuźnią jego postać zachowała ruchliwość. Ma czterdzieści parę lat, lecz jest stary. Pamięta czasy raju.

— Człowieku! To cement przywieź, to wełnę odwieź, to znowu jedź po nawozy, po ropę. Klienci aż się bili, bo wtedy prywaciarz to mógł kopa dostać, a nie worek cementu. A tutaj nikt z rachunków dobry nie był. Stary też nie mógł podskoczyć, jak za rękę nie złapał. Zwolnić? I kto by mu tu na tę Ukrainę przyszedł. A teraz...

Macha ręką, wskazuje na podarte siodło i odjeżdża. Niewinny jak anioł, jak dziecko, jak istota z czasu, gdy Bóg dopiero dumał nad ideą grzechu.

Wydziedziczeni żyją w teraźniejszości. Jeżeli po­siadają jakąś przeszłość, to jest ona wspomnieniem, czymś równie nieokreślonym jak przyszłość.

Przyjechał gdzieś spod Limanowej. Nie sam. Przy­wieźli go rodzice, gdy miał kilka lat. W zupełnym pustkowiu mógł obejrzeć i zapamiętać stworzenie świata. Rzeczywistość PGR-u była kosmosem. Tu się przychodzi na świat, żyje i umiera. Nie ma ośmiu go­dzin w fabryce, jazdy tramwajem, a potem prywatności domu. Te same twarze przy pracy, te same na błotni­stej drodze, która jest promenadą, rynkiem, miejscem schadzek i bójek. Nie przychodzi nikt, czasem ktoś odejdzie. Nawet koszary są czymś nietrwałym, bo przeczekuje się w nich czas pokoju.

 

Jaką pamięcią byli obdarzeni pierwsi ludzie? Zapewne odwrotnie proporcjonalną do wolności. Ta zależność, bardziej niż jakakolwiek inna, zbliža nas do zwierząt.

Gdy szliśmy kiedyś do knajpy, spytałem, po co mu w rękawie ten poręczny łom. — Ja tam wszystkich nie znam. Nie wiadomo, kto swój, a kto wróg.

Kiedyś znalazłem go w rowie. Po prostu spał w swo­im traktorze przewróconym na bok. W ogóle często sypiał tam, gdzie zastawał go sen.

No więc bez reszty oddany zmysłom i ostrożności, szybkiemu rozumowaniu na użytek chwili. ;,Kiedy jesz, to jedz. Kiedy pijesz, to pij". To są wskazówki, jakich udzielają mistrzowie adeptom zen. Prawdopodobnie wzbudziłyby w Józku szczery śmiech. Mistrzowie tracą mnóstwo czasu na odkrycie podstawowych prawd. Lecz i on uprawiał refleksję, jeśli mogła przynieść po­cieszenie.

Któregoś dnia spotkałem go w lesie. Siedział w swoim traktorze, przyciskał gaz do dechy i z wolna pogrążał się w bagnie. Z pijackim optymizmem wierzył, że wy­rwie się z mulistej toni, choć błoto wlewało się już do gumiaków. — Spokojnie. Takie jest życie — powtarzał co chwilę. — Czasami się uda, a czasami nie.

Umysły nieskomplikowane na pewno lepiej radzą sobie z interpretacją rzeczywistości. Civitas PGR-u zostało ufundowane na zasadzie wspólnoty. Posłu­gując się ockhamowską brzytwą, Józek wyciągnął ostateczną konsekwencję z formuły „każdemu we­dle potrzeb, od każdego według możliwości". Ten postulat w istocie nie zakładał żadnych ograniczeń. Wszak możliwości człowieka są trudne do określenia, ich prezentacja stosowna jest do okoliczności i kon­trolowana przez rozsądek. A cóż dopiero potrzeby, których korzenie tkwią w mrocznej i bezrozum­nej woli?

No więc dawał, ile chciał, i brał, ile mógł, przysto­sowując racjonalną filozofię do popędliwej natury człowieka.

Mam niejasne przeczucie, że system, którego daleką filią był Józkowy PGR, rozpadł się nie dzięki sprzeciwo­wi nielicznych, sublimujących cnotę, prawdę i uczci­wość. Te wartości są, i owszem, piękne, lecz zbyt abs­trakcyjne i niewystarczające do skonstruowania żywej egzystencji. Logiczna, mechaniczna i też abstrakcyjna struktura systemu rozsypała się w drobny mak, bo żył w niej Józek, jego bracia i siostry, legion wydziedzi­czonych i uwolnionych od uciążliwych nakazów mo­ralności, religii i pamięci. Oddani instynktom, wsłu­chani w zachęcające pomrukiwania natury stanowili masę, której nie mogła zamknąć najprzemyślniejsza struktura.

 

Któregoś dnia, zimą, zakopałem się tak, że mimo na­pędu na cztery koła ani w tył, ani w przód. Akurat przejeżdżał. Zapięliśmy linkę i przewlókł mnie przez kilometrowy pas zasp. — Stawiasz flaszkę — powie­dział żartem i skrzywił w uśmiechu ten swój lisi pysk. A ja serio odrzekłem: — Stawiam — i poszliśmy pić.

Knajpa była zimna i pusta, tylko barmanka stała za piramidą kufli, która wyglądała jak pryzma lodu. Po trzeciej kolejce w ciało Józka zstąpił duch Ray­monda Roussela i zaczął dyktować przez jego usta

jakiś łatany, cerowany Locus Solus. Zupełnie tak, jak­by pisarz chciał sobie powetować lekceważenie, ja­kiego zaznał w poprzednim wcieleniu. Tyle tylko że wyrafinowane asocjacje dźwiękowe i znaczeniowe za­stąpił ów duch jakimś kluczem logopedycznym, w któ­rym chodzi o łatwość układania kilkuset słów, bo tyle mniej więcej zawiera słownik Józka, w potoczyste ciągi, za pomocą których można opisać całość egzystencji. Chodzi tutaj o wygodę języka, dosłowną łatwość poru­szania tym kawałkiem mięsa w ustach. józek nie jąka się, nigdy się nie zastanawia i zawsze zdaje się trafiać w sedno, bo niczego nie prostuje ani nie uściśla. Jó­zek zasiada i po jednej setce całkowicie zamienia się w mowę, która działa na świat, na całą rzeczywistość, ba, zadziałałaby i na kosmos niczym woda królewska na metale. Następstwo zdarzeń znika, znikają przyczy­ny i skutki i znika grzech razem z historią. Wszystko dzieje się jednocześnie, zaczyna przed czasem i dobie­ga końca, nim się zacznie. Kolejnymi kieliszkami Jó­zek uśmierca czas, dokonuje jakiejś zwariowanej sekcji, która obnaža ten wątły szkielecik, na którym rozpina­my wysiłki, osiągnięcia, plany i nadzieje.

 

 



KiadóWydawnictwo Czarne, Wołowiec
Az idézet forrásas. 5-9.
Megjelenés ideje

Kérjen fordítást!

Ön itt és most kérheti, hogy valaki fordítsa le Önnek (és a világnak) ezt a művet is egy másik nyelvre. Mi eltároljuk a kérését és megmutatjuk mindenkinek, hátha valaki vágyat érez majd, hogy teljesítse azt. De nem ígérhetünk semmit sem ... Ha megadja az e-mail címét is, akkor azonnal értesítést küldünk Önnek, amint elkészült a fordítás.

NyelvKérések+1
Magyar

Kérek egy e-mailt, amikor elkészül a fordítás:


minimap