Gałczyński, Konstanty Ildefons: Búcsú az utcalámpáktól, (Noctes Aninenses Magyar nyelven)
|
Noctes Aninenses (Lengyel)I Krewny Ganimeda Ona mi powiedziała: „Zgaś lampę na werandzie, już północ, no! nie bądź głupi!” A chwiałem się na nogach jak flaszka na okręcie, bo mnie zapach jaśminu upił; i nagle zobaczylem, jakbym, się ze snu ocknął, prze szybę w dzikim winie: werandę, dzikie wino i ową lampkę nocną, wiszącą na kroksztynie. Kroksztyn był morski konik, takem to nagle odczuł, bo inne zwidziało się wszystko a świeca – biedna babcia uwięziona w kloszu, wiatrowi na pośmiewisko; więc gdy on szedł werandą, woniejący, komiczny, cały w ironiach, w półtonach, to lampa na kroksztynie, na łańcuchu, pod liśćmi kołysała się jak podchmielona, gubiąc światełka różne. Tak promień za promieniem cały winograd oplótł, a gdy blask pchnął dalej, stał się jednym promieniem promieniejący ogród. I ujrzałem raptownie, ażem się przestraszył, wiele dziwów za sprawą muzy – i wdarła się muzyka i noc do serc naszych jak woda, gdy spuszcza śluzy. Górą sunęły chmury, wolno, jak wół za wołem, zasię w blasku stawał bór za borem, aż zmogły mnie te chmury i ta noc i runąłem, jakby w kark rażony toporem. A wtedy święta rosa zdjęła mi upał z czola, ptak się jakiś odezwał w życie... Kołowałem na nocy, jakby zaśnięta pszczoła na gramofonowej płycie. Wtedy oczom zamkniętym otworzyła się nowa dal śmiertelna, a uszom organy – i ujrzałem dąbrowy dla królewskich polowań, i drogi dla zakochanych; jaśmin znowu zapachniał, wiater znowu zalatał, noc mi w usta wpadła jak morwa; i przywarłem do ziemi, i chwyciłem się kwiatów, żeby Zeus mnie w górę nie porwał; gwiazdy poczęły wschodzić, zagwieździło się niebo; trząsłem nimi jak pękiem kluczy; i przychodziła do mnie sosna i inne drzewo, i prosiły: „instrument z nas uczyń”. Potem świerszcz się odezwał, potem drugi i trzeci i zagrały świerszczami pagórki. I przeszedł kot Salomon, i oczami oświecił klamkę zielonej furtki. II Pieśń o nocy czerwcowej Uwertura Kiedy noc sie w powietrzu zaczyna, wtedy noc jest jak młoda dziewczyna, wszystko cieszy ją i wszystko śmieszy, wszystko chciałaby w ręce brać. Diabeł dużo jej daje w podarku gwiazd fałszywych z gwiezdnego jarmarku, noc te gwiazdy do uszu przymierza i z gwiazdami chciałaby spać. Ale zanim dur gwiezdny ją oplótł, idzie krokiem tanecznym przez ogród, do ogrodu przez senną ulicę – dzwonią nocy ciężkie zausznice i przy każdym tanecznym obrocie szmaragdami błyszczą kołki w płocie, wreszcie do nas, pod same okna! i tak tańczy, i śpiewa nam: Noc śpiewa: Ja jestem noc czerwcowa, królowa jaśminowa, zapatrzcie się w moje ręce, wsłuchajcie się w śpiewny chód. Oczy wam snami dotknę, napoje dam zawrotne i niebo przed wami rozwinę jak rulon srebrnych nut. Oplącze was to niebo, klarnet uczynię z niego i będzie buczał i huczał, i na manowce wiódł. Ja jestem noc czerwcowa, jaśminowa królowa, znaki moje są: szmaragd i rubin, i pieśń moja silniejsza niż głód. Noc tanczy Nawet ćmy zadrzemały przy lampie i świerszcz zamilkł, i ogród zamilkł – bo tańczyla noc wokół klombu, potrząsając bransoletami; kurz muzyczny spod stóp jej wypryskał i z bolesnym blaskiem frunął do nas; szmaragdowe toczyły koliska raz w raz w górę rzucane ramiona. Nagle irys pod płotem zakwitł i zapatrzył się w nocy źrenice, z domkow swoich wyszły senne szpaki, by spojrzeć na tanecznicę; zasię ta, wokół klombu, z brzękadłem, jeszcze raz, jeszcze raz i na powrót, aż się stał brząkającym szmaragdem stopą nocy trącony ogród, a nasz klomb powierzchnią zwierciadła, gdzie spoczęły wszystkie konstelacje... i krzyknęła noc, i upadła do twych stop jak raniony gacek. Noc umiera Już się księżyc zasępiał i mętniał, lecz zielone jeszcze oczy miał i duże; nieobeszła otwarła się głębia dla dywanów i dla poduszek. Gwiazdy z myrry i gwiazdy ze złota układały na szybach swój rebus, a z chmur ku nam jakby po schodach zstępowało śpiewanie niebios. Wtedy z płaczem wznieśliśmy ramiona jako dwoje przerażonych pogan: „Nocy, stań się dla nas nieskończona, nocy krótka, dzwonnico wysoka!” Ale tylko nastraszył nas gacek i zapiszczał, i śmignął, i zginął; a w pokojach z przewróconych flaszek krwią bydlęcą pachniało wino. Wtedy noc się znowu ukazała, zatańczyła i zaśpiewała: „Ja jestem noc czerwcowa, Bóg mnie do trumny chowa. Szmaragdy moje, rubiny rozkradali, gdy księżyc zgasł; zostały mi tylko zmarszczki, ach! byle szmer mnie straszy! zatanczę wam gniewny taniec wokół klombu ostatni raz...”. Coda Heeej! pogubiły się rubiny i szmaragdy tej dziewczyny... Heeej! Liść za liściem ogniem błysnął, ranek przyszedł, wiatr i sen. Pod okapem zasnął gacek, z klombu prysły konstelacje, poginęły, odfrunęły do swych starodawnych stron. III Nocny testament Ja, Konstaty, syn Konstantego, zwany w Hiszpanii mistrzem Ildefonsem, będąc niespełna rozumu, piszę testament przy świecach. Ćmy się, zaznaczam, kręcą przy lichtarzach i drżą, i ręka mi drży – a więc majstrowi, co lichtarze stwarzał, zapisuję czerwcowe ćmy. Jeśli kiedy go rozwlecze chandra, w wieczór będzie wśród tych ulic stąpał, ćmy się zaczną kręcić na werandach, ćmy zobaczy, twarze w złotym dymie i przystanie, i wspomni me imię. A poetom żyjącym i przyszłym zapisuję mój kaflowy piec, w nim spalone myśli i pomysły, czyli różne gry niewarte świec, nadto księżyc, pełny mój kałamarz, co mi sprzedał go wędrowny kramarz. Jeśli tedy kiedyś, w latach innych, jak ja dzisiaj nocą wzniosą głos i rozłożą swoje pergaminy, wzdychać zaczną, jak uwieczniać noc – to ja będę w kuszeniach chmur, w pergaminach i skrzypieniach piór, bom ją nocą zaszumiał i odszumiał, i do dna jej partytury zrozumiał. Córce mojej Kirze, tancerce, zapisuję niebiosa siódme, cherubinów modlących się z tercyn, szum wysoki i światła ułudne, i przyrodę jej skrzynie sekretów – niechaj z niej się uczy swoich baletów. Teofilowi, gdy się w mieście zmierzchnie, daję całą uliczkę do szeptów oraz pewną bramę na Lesznie, gdzie był kuty w żelazie Neptun, ale uciekł, bo miał wstręt do miasta. Teraz w niebie jest spokojna gwiazda. Wszystkim dobrym cały czas, co wezbrał na tej ziemi, daję jak alfabet: pory roku ze złota i srebra i dzięcioły, i te muszki nawet wieczorami, wielkim rojem, przy akacjach, w głębi zorza, z której się nie wraca... Wierszom moim fosforyczne furie blaskiem w wertep ciemny i zły – a mojej Smagłej, mojej smukłej, mojej Pochmurnej łzy. |
Búcsú az utcalámpáktól, (Magyar)I.
Ganymedes rokona Kedvesem így szólt: „Oltsd el a lámpát a verandán, éjfél van, no, ne butáskodj!” Mint hajón borosflaska, imbolyogtam bambán, a jázminillat hazavágott; és szinte fölocsúdva, mint aki álmán átlát, megláttam a vadszőlő-teli ablakon át a verandát, a szőlőt, s a lámpát egy oszlopfőn lengeni. Az oszlopfő - ennek láttam - tengeri csikó volt, mert minden mást mutatott, a gyertya - nagyanyóka, búrába zárva hajbókolt, ahogy elcsúfolkodott véle a szél; s hogy átlejtett a verandán mókásan, iróniázva, a levelek alatti láncon úgy lenge kajlán, mint aki becsípett, a falilámpa, és száz fényt szivárványzott. Sugár lendült sugárra, elébb a vadszőlő lángolt, s hogy a szél arrébb lökte, egyetlen sugár-máglya lett a kert, szivárványolt. És lőn annyi csoda, beleszédültem szinte, de Múzsám segített látnom, mert úgy zúdult a zene és az éj szíveinkre, ahogy az ár áttör a gáton. Fönn bandukoló felhők, ökrök körbe körbe, a fenyvesek fényben sorjáztak, mígnem a felhők s az éj legyűrtek, s eldőltem, mint akit fejszével kupán vágtak. És akkor egy madár fölpittyegett a vetésben, szent harmat hűsítette hagymázas fejem... És forogtam az éjen, mint elszenderült méhe a gramofonlemezen. Zárt szemem elé ekkor, mint halálos távlat tárult a messzeség, az égi orgona - és láttam egy tölgyest, épp királyi vadászat volt, szerelmespár osona; És újra fölszállt a szél s véle a jázmin árja, úgy hullott a számba, mint fekete szeder, az éj, földbe búttam, kapaszkodtam virágba, Zeusz ne ragadjon felhőibe el; Már följött minden csillag, benépesült az égbolt, mint kulcscsomót, csörgettem fényük. És odajött hozzám egy fenyő meg egy fényfolt: „Készíts belőlünk hangszert, kérünk!” És megszólalt egy tücsök s aztán onnét és innét még egy és még egy; tücsökszó lett a lanka. És - szeme megvillantja a zöld kapu kilincsét elsétált előttem Salamon, a macska. II. Dal a júniusi éjről Ouverture Mikor az égben elkezd kezdődni, kislány az éj még, minden meggyőzi, mindennek örül, megfogna mindent, a legszívesebben csak mosolyogna. Hoz ajándékot zsákszámra az ördög, csillagvásárból ok hamis gyöngyöt, s ő fölpróbálja a csillag-mindent, legszívesebben vélük aludna. De mielőtt csillag-álmodna a szentem, táncos léptekkel átmegy a kerten, az álmos utcán át kertünkbe jő, itt csöngettyűznek már fülönfüggői. És minden egyes táncos lépésre smaragdként csillog a kerítés léce, végre ablakunk alá ér szépünk! És így táncol, dalol minékünk: Az éj dala Június vagyok én, a jázminok királynéja nézzétek kezeim csudáját, ahogy lépteim zenélnek. Szemetek megérintem, álommal részegítem, ezüst kottatekercset, eget gurítok fölibétek. S ha betekerődzik az égbolt, belőle klarinétot csinálok - búgjon, zúgjon - mint tévútra csaló lidércek. Június-éj vagyok én, a jázminok királynéja, jeleim: smaragd és rubint, az éhségnél is erősebb ének. Az éj tánca Alszik az éji lepke, a lámpás, csöndes a tücsök, a kertben is - csöndek -, most táncol az éj a virágágyás körül, karkötői csöngnek; Topánkája alól fölcsap a por muzsikája, fájdító fényként felénk röppen; karja köröz smaragd karikákat, ahogy föl-fölnyúl az égi körökbe. Kerítés tövén új írisz éledt, belecsudáll az éj szembogarába; odúikból az álmos seregélyek bújnak ki egyetlen pillantásra; Ő meg csöngőivel körbe és körbe, táncol a virágágyás körül váltig, míg a meg-megtapodott kert zöldje csilingelő smaragddá nem válik, S tükör lesz a virágágyás színe, hova minden csillagkép belefér... és fölsikoltott és lábad elibe hullott az éj, megsebzett denevér. Az éj halála Elkomorult már az éj homálylón de zöld szemei még hatalmasak; elkerülhetetlen mélység tátong szőnyegei, párnái alatt. Mirrha-csillagok és aranyfények: rébuszok rajza az ablaküveg, a felhőkön, mintha lépcsőn lépne, jönnek le az éneklő egek. Akkor, mintha szívünk pogány volna, sírva löktük kezünk az ég felé: „Éj, te végtelenség harangtornya, percnyi te, légy végtelen miénk!” De csak egy denevér ijesztett ránk, és cirregve elcsapongott nyomban; a szobákban meg földöntött flaskák, s állatvérszag a kiömlő borban. Akkor az éj újra megjelent, és táncolt újra és újra énekelt: „Én vagyok Június éje, Isten zárt koporsó-égbe, smaragdjaim, rubintjaim, mikor a hold kihúnyt, elcsenték; Rám csak ráncaim maradtak, minden nesz, ó, hogy aggaszt, hát táncolok egy dühödt táncot a virágágyás körül nektek még.” Coda Heej! Elemelték a mi lánykánk smaragdkáját, rubintkáját... Heej! Láng leng levélről levélre, itt a reggel, szél és álom. Eresz alatt denevér szunnyad, a virágágyásból kihunytak, elszálltak a csillagképek, őshonukba hazatértek. III. Éji testamentum Én, Konstanty fia, Konstanty, Hispániában amúgy Ildefons mester, nem lévén ép eszemnél, végakaratom írom gyertyám mellett. Mellesleg, gyertyatartóm körül éji lepkék reszketnek, és karom – a mesterre, aki faragta, örökül június lepkéit írom. Ha egyszer nem ülhet otthon veszteg, az utcát járja estig, majd a lepkék a verandákon keringeni kezdnek, kialszanak az égkék gömböcskék, a virágok közt: aranyköd-kavargás, egy arc. Megáll. Rám gondol a pajtás. Élő és leendő poétákra cserépkályhám poklát hagyom én, mennyi mondatpernye, ötlet lángja, amiért kár volt a gyertyafény, meg a holdat - fénytelt kalamáris -, mit rámtukmált egy vén vándorárus. Ha majd egykor az éjt dalba fognák, s hangolni kezdenek, mint ma én, pergamentjeiket kisimítják, gyötrődnek, hogy legyen örök az éj. Én leszek a felhő kísértése, pergamentjük, a toll sercegése, mert én az éjt azért zengtem, zenélem, mert partitúráját is megértem. Balerina lányomra, Kirára írom a hetedik mennyországot, angyalok imáját, tercinákban, a tünde fényt, zúgó magasságot, a természetet, a titok-szekrényt, abból lesse el az ő balettjét. Teofilnak, ha leszáll az alkony, suttogni egész utcát adok, és egy bizonyos kaput a Lesznon, hol Neptun ércszobra ragyogott, de megszökött, a nyüzsgést utálva, most a csillagos ég békés lángja. Mit e földön gyűjtöttem: varázsom ábécének a jókra marad: a négy évszak, ezüst, arany lángom, a harkályok, s ez a muslinca-had, mely esténként az akác körül zenél, s a hajnal-kútból vissza sose ér... Versemre meg foszforfény-fúriákat, rossz útra vivő gonosz lidérceket, bús kedvesemre, a sudár sugárra, könnyeimet.
|