Pierwsza miłość i inne opowiadania (Lengyel)
Wreszcie tramwaj przetoczył się z hukiem przez
Złotą Bramę i wjechał w ocieniony wąwóz Długiej, Lucjan wyskoczył pierwszy,
podał mi dłoń, szliśmy przez most na drugą stronę rzeki, gdzie pośród chwastów
i łopianów, wśród gigantycznych pokrzyw, lebiody i tymianków porastających
każdy załom muru, trwały ruiny spichrzów. – I tak się właśnie kończy świat – mamrotał Lucjan do siebie. – Oto, co
pozostało z dumy Hanzy, która niegdyś... Lecz nie dokończył, potknąwszy się o cegłę, którą następnie podniósł i badał
najuważniej wzrokiem. – Tu oto widzisz ślady ognia, mniej więcej sprzed lat dwustu, lecz sama cegła
jest średniowieczna, czy wiesz, mój drogi, po czym to poznałem? Tu widać ślady
merku, wytwórca stawiał znak na ukończenie każdej setki, by na budowie mogli
łatwiej liczyć. Doszliśmy wreszcie do zmurszałych pali, kiedyś zapewne podtrzymujących pomost;
ja uzbrajałem wędki, Lucjan rozkładał stołeczki i parasol, kończąc swój wywód: – Tak, mój drogi, to nie Payerne, gdzie kamień na katedrę spławiano rzeką z
ruin rzymskiego Aventicum, tutaj jesteśmy w kraju gliny, sztokfisza, kartofli,
wódki i kapusty. Wiedziałem, że nie cierpi śledzi, ziemniaków, okowity i bigosu, lecz czyż
strzeliste wieże Najświętszej Marii Panny, świętego Mikołaja, Piotra i Pawła,
Katarzyny, Jana, Józefa, Bartłomieja zasługiwały na to samo? Ich ciemne, z
czerwonej cegły wywiedzione bryły mieliśmy przed oczami: północny gotyk
przepływał w leniwym nurcie rzeki, jak czas pozatapianych dzwonów, między spławikiem moim a Lucjana. Lecz nie na tafli wody spoczywał wzrok mego kuzyna. W migotających plamach słońca, podnosząc pył z pożółkłej trawy, chłopcy
brali kilkumetrowy rozbieg i odbijając się od progu nabrzeża, skakali w głąb
ciemnozielonej wody. Ich opalone na brąz ciała wynurzały się po chwili na
powierzchnię tylko po to, by paroma silnymi ruchami nóg i ramion dopłynąć do
poleru. Tutaj następowało prawdziwe przedstawienie – nielicznym tylko,
najzręczniejszym, dane było pokonać śliską od wodorostów, obłą wysokość pala. Wspinali
się do góry, gdzie na poprzecznej belce mogli postawić stopy: smukli,
błyszczący kropelkami wody, w pozie zwycięzców trwali tak przez chwilę, by
wreszcie przegiąć swoje ciało i w jednym, naprężonym susie znów runąć w dół,
jak rozpędzony brzeszczot światła, tym razem z dużej wysokości. Lucjan, w
bezruchu i milczeniu, śledził zabawę z najwyższym uniesieniem, bo przecież na
sopockim czy orłowskim molo podobny spektakl nie był już tym samym: tam chłopcy
wyławiali małże i monety w poklasku wczasowiczów, dla paru nędznych groszy,
szmerku uznania, czasem nawet brawa, tu byli naturalni, sami dla siebie, nie
doświadczeni grą cudzych spojrzeń. Kto wie, czy dla Lucjana ta właśnie okoliczność nie była istotnie
najważniejszą; nawet nie zbrązowiałe w słońcu karki, nie smukłe uda, obojczyki,
nawet nie wilgoć płótna, opinająca tak szczególnie zapowiedź ich męskości,
wprawiały go w ekstazę, ale własne przekonanie, że robią to dla niego,
wyłącznie, niepodzielnie, przy tym tak bardzo nieświadomie. Tumult i całkowite
spustoszenie musiała w jego duszy czynić owa sekretna żądza, ale na zewnątrz
kuzyn Lucjan, stanowił kartezjański wzór opanowania: jedynie parę kropel potu,
nabrzmiała żyłka tuż przy skroni czy nieco szybszy niż zwyczajnie ruch
grdyki, gdy przełykał ślinę, zdradzały silną ekscytację zmysłów. Daleko było mu
do barona de Charlus, kapłana burzliwej fermentacji Erosa i Sodomy, który,
gdyby się znalazł nad Motławą jakimś niezbadanym wyrokiem Opatrzności, zapewne
badałby metodycznie słowiański typ rasy i urody, zbliżając się do chłopców
drobnym, nerwowym kroczkiem, puszczając tu i ówdzie oczko, częstując cukierkami
i zagadując o pogodę. W takich momentach i ryby sprzyjały Lucjanowi. Po dużym leszczu wyciągałem
trzeciego już okonia, podczas gdy jego spławik nie poruszył się ani razu.
Leniwie i od niechcenia Lucjan co pewien czas pokręcał korbką kołowrotka,
sprawdzał przynętę, zarzucał znów w to samo miejsce, choć tak naprawdę zależało
mu na jednym: aby ta chwila odchodzącego lata trwała wiecznie. Żeby nie umykała
w nicość, skąd pamięć wyłuska ledwie kilka niedoskonałych, lichych imitacji.
Ale słońce było już niżej niż dwie godziny temu, pomarańczowa kula tłoczyła w
wodę i powietrze swój wściekły, krwawy blask, a Lucjan czuł, jak przez
rozedrgane i falujące powietrze przenika ten sam co zawsze, nieubłagany demon
czasu. Wiedziałem, że w tym spotkaniu jest coś świętego, być może nawet
bardziej niż w kościele, dlatego pozostawiłem ich samym sobie, twarzą w twarz.
Cicho odszedłem od nabrzeża, ścieżką pomiędzy ruinami spichrzów. Nigdy wcześniej nie zapuszczałem się w jej wnętrze; wyspa pozostawała
tajemnicza z okien tramwaju albo pokładu wycieczkowego statku, lecz teraz,
kiedy ostrożnie przeskakiwałem czarne jamy piwnic, urwane schody albo wiszące
tylko na powoju resztki stropów, nie znajdowałem tu nic szczególnego. Zabawnie
było wejść po gzymsie na pierwsze piętro samotnie pochylonej ściany, gdzie w
oknie na tle nieba wyrastała brzoza, odnaleźć w wysokiej po kolana trawie ślad
kolejowych torów albo wśród cegieł rumowiska trafić niespodziewanie na
zardzewiały pocisk karabinu, który rozsypywał się w palcach, ale czyż takie
przyjemności były czymś nadzwyczajnym w naszym mieście? Jedyne, co naprawdę
sprawiało tu wrażenie odmienności, to jaszczurki: wygrzewały się w załomach
murów, pośród pachnących i nieznanych ziół, nieruchome niczym eksponaty w
terrarium, gdy jednak tylko usłyszały kroki, czmychały natychmiast w schowki
rumowiska, gdzie słońce nie mogło już zaznaczyć swoim ściegiem owych
dziwacznych arabesek brązu, czerwieni, ochry, jasnej żółci, jakimi błyskały w
zwinnej ucieczce ich ogony. Już miałem jedną z nich w dłoni, już czułem w
palcach jej zimne, śliskie dotknięcie, które zapewne zafascynowałoby Lucjana,
gdy nagle jaszczurka zachrobotała łapkami, wyrwała się z uścisku i zostałem
sam, z jej barwnym i barbarzyńsko niepotrzebnym ogonkiem w ręce. – Nic się nie martw – usłyszałem nad sobą cienki, dziewczęcy głosik – one im
odrastają, zupełnie jak dżdżownicom! Rozejrzałem się uważnie, ale wokół nie było nikogo. – Tylko go teraz nie wyrzucaj – zostałem pouczony – jak uschnie, to trzeba z
niego zrobić proszek! – Proszek – ciągle jej nie widziałem – z ogona jaszczurki, niby po co? – Na przeziębienie, bóle zęba, miłosne troski, zeza, a kiedy dodasz ziół i
trochę spirytusu, to nawet umarlaka ruszy. No, czemu nic nie mówisz? – A jak mam mówić, gdy nie wiem, do kogo?! W zielonej ścianie bluszczu, dzikiego wina i powojów coś poruszyło się
nieznacznie. Dopiero teraz zobaczyłem, że zieleń kryje
szkielet belek po wypalonym, pruskim murze. – No to się odsuń, bo zlecę ci na głowę – powiedziała. Najpierw ujrzałem czarne lakierki z paseczkiem i klamerką, potem wypływające z
nich podkolanówki, za nimi dzwon spódniczki, na końcu białą bluzkę i dwa spięte
gumkami warkoczyki. Była drobna, nieopalona, piegowata, a w jej spojrzeniu
czuło się niepewność, co powiem na jej rude włosy. Podskoczyła parę razy na
jednej nodze i jakby nucąc powiedziała: – Gute Luisa, Gute Luisa, jestem dobra Luisa, a ty kim, kim ty jesteś? Powiedziałem swoje imię. Podskakując na drugiej nodze, zapytała: – A jesteś tutaj sam czy może z mamą albo z tatą, a może
jesteś z bratem? Och tak, ten w kapeluszu, z wędką, to pewnie starszy brat! – To kuzyn Lucjan – wyjaśniłem – przyjechał tu z Warszawy. – A tata z mamą – przerwała mi natychmiast – w domu ich masz? – Tak, ale wyjechali na pogrzeb Eufrozyny, do Krakowa. – Czy to daleko? – zapytała. – Nie byłaś tam nigdy? Nie uczyliście się w szkole? – nie potrafiłem ukryć
zdziwienia. – Gute Luisa nie chodzi do szkoły – powiedziała prawie zalotnie. – No to co robisz? – zapytałem jeszcze bardziej zdumiony. – Garnków ojcu pilnuję, w piecu ogień rychtuję – powiedziała tanecznie. – A ty
co sobie myślisz? My jesteśmy jak te dwie szpileczki w stogu siana, tak mówi
tato, kiedy wraca z roboty. – No to ja pójdę – powiedziałem – do zobaczenia, Luisa. – Ja nie jestem Luisa, tylko Gute Luisa – chwyciła moją dłoń – a ty nigdzie nie
pójdziesz, bo ja się strasznie boję, a ten twój brat Lucjan wcale się nie
śpieszy, i... – Nie brat, ale kuzyn – teraz ja jej przerwałem – a ty czego się boisz? – Zdanowskiego – wyszeptała natychmiast – to okropny bandyta, kradnie,
bije, nie pyta, muszę ci go pokazać, żebyś wiedział, na wszelki wypadek. A
wiesz – pociągnęła mnie ścieżką pomiędzy zarośniętymi żarnowcem kopczykami
gruzu – że ten Zdanowski to był tatusia kolega, ale potem, jak doszło już co do
czego, to tatuś powiedział: „Zdanowski, żeby tu twoja noga nie postała więcej”,
no i nie postała, a wiesz – czułem się coraz dziwniej – że ty możesz być moim
bratem, a ja będę twoją siostrą i będziemy już razem, aż do końca świata? Była wesoła, idąc podskakiwała raz na jednej, raz na drugiej nodze, a rude
warkoczyki majtały się za jej głową, jak dwie chorągiewki na chybotliwej łódce.
Nie uszliśmy daleko. Parę dosłownie kroków dalej, pomiędzy całą a zawaloną
ścianą spichrza, skryty w zieleni jaśminu, zdziczałych śliw i czarnego bzu,
stał jej dom, choć słowo „stał” nie w pełni oddaje istotę tego, co wówczas
zobaczyłem. W obrysie ruin, niczym do zawieszonej ramy, poprzytwierdzane były
belki, wzmocnione tu i ówdzie podmurówką. Dwa okna oraz drzwi musiały pochodzić
z rozebranych domów, natomiast dach ze spadzisto ułożonych desek, przykryty
papą oraz blachą, nosił znamiona wiecznej i niestrudzonej sztuki improwizacji. – Jak chcesz siku, to lepiej w krzaki – powiedziała odwracając
rozpromienioną twarzyczkę już na progu – w wychodku ciągle podchodzi woda,
strasznie śmierdzi. Nie chciałem do wychodka. Dom w środku wyglądał znacznie lepiej niż na
zewnątrz. Miał dwa pokoje z piecem, kuchnię z westwalką, porządny stół, kanapę,
kredens, dwa staroświeckie łóżka z żeliwnymi szczytami i nawet fotel obijany
skórą, zapewne – tak jak wszystko inne – wydostany z ruin. – Straszn dziś upał – stwierdziła – musisz się napić! Letnie mleko było okropne, z kożuchem i zapachem tłuszczu. Az idézet forrása | Pierwsza miłość i inne opowiadania / Paweł Huelle. - Londyn : Puls, 1996. - 251, [3] s. |
Könyvoldal (tól–ig) | pp. 78-84. |
|
|