Ez az oldal sütiket használ

A portál felületén sütiket (cookies) használ, vagyis a rendszer adatokat tárol az Ön böngészőjében. A sütik személyek azonosítására nem alkalmasak, szolgáltatásaink biztosításához szükségesek. Az oldal használatával Ön beleegyezik a sütik használatába.

Iwaszkiewicz, Jarosław: Nyírfaliget (Brzezina Magyar nyelven)

Iwaszkiewicz, Jarosław portréja

Brzezina (Lengyel)

Przez parę następnych dni Staś leżał bez ruchu i na pół przytomny w pokoju o przysłoniętych oknach. Pilnowały go Katarzyna i Ola, zmieniając się regularnie, dając mu lód do łykania i mierząc gorączkę. Tymczasem w Bolesławie zacięło się coś i nie mógł się nawet zwrócić w stronę pokoju brata. Gorzej, trudno mu nawet było mówić i na zapytania córeczki wydawał przez zaciśnięte zęby jakieś odgłosy, podobne do mruknięć niechętnego zwierzęcia. Pierwszego dnia nawet nie poszedł do roboty, tylko siedział nieruchomo przy stoliku w swoim pokoju. Światło dnia odbijało się w jego jasnych źrenicach, ściągniętych jak oczy kota; nie widział nic i nie rozumiał nic, przysyłali po niego dwa razy, żeby szedł do lasu, ale on nie poszedł. Dopiero po południu zwlókł się z twardego stołka, nie dotknął obiadu zostawionego na stole i poszedł na karczowisko. Młodemu leśniczemu, który na niego czekał tak długo, powiedział szeptem: brat mój bardzo chory. Nie tłumaczył się inaczej, nie mógł zresztą nic innego powiedzieć, a może rzeczywiście to było dla niego w tej chwili prawdziwe. Odczuwał wagę tej choroby jako pretekst do wściekłości i bezsilności, które razem się plącząc przepełniały go niemocą taką, że trudno mu było zrobić krok. Siadł na pniu wykarczowanym, polecił leśniczemu, aby robił, co chce, i czekał ze zwieszoną głową, aż nadejdzie wieczór. Upokarzające czyny, których dokonał ostatnio, zaskoczyły go bardzo: zawsze uważał siebie za naturę szlachetną i trudno mu było zgodzić się teraz z tym, iż to on siedział na sośnie naprzeciwko oświetlonego okienka pokoju służby leśnej i patrzył szeroko otwartymi oczami, jak Malina całowała się z Michałem.
Już uprzednio chciał był wleźć na tę sosnę, wydała mu się jednak trochę niedostępna, ale tego wieczora, przed burzą, namacał jakieś sęki, które w jednej chwili wprowadziły go na poziom równy z oknem. Wściekłość miotała nim już wtedy, kiedy wyśledził amory Stasia z Malwiną nad jeziorem; w upale skradał się za nimi, szedł w niedalekiej odległości, bowiem oni, pewni siebie i rozleniwieni, nie oglądali się wcale. Przymykając powieki, teraz widział wyraźnie przez siatkę pni ich powoli idące figury, przygarbioną, chudą, wysoką postać Stanisława i żółtą chustkę Malwiny. Szli, kryjąc się pomiędzy szarymi pniami, przemykając się pomiędzy krzakami i niską porością lasu, a on za nimi z takim uczuciem w duszy, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczał. Zaciskał rewolwer w kieszeni i wtedy właśnie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że mógłby zrobić zeń użytek. Zresztą – pomyślał teraz – żeby zabić Stasia, nie trzeba rewolweru, jak się okazuje.
Uczucia jego na sośnie nie były takie proste. Patrzył nie tylko na kochankę brata, ale także na Michała, co do którego miał od niedawnego czasu nieokreślone i dziwne podejrzenia. Oczywiście podejrzeń tych nie mógł i nie chciał konkretyzować, ale patrzył na niego z pewną ciekawością. Zresztą uczuć tych nie rozpoznawał. Podobne były do tej burzy, która nagle porwała sosnę, na której siedział, i pochyliła gwałtownie ku ziemi.
Przymykał teraz twardo oczy, przyciskał powieki i powtarzał:
– Straszne, straszne! – Słowa te odnosiły się jednak głównie do nieprawdopodobnych możliwości, które odkrył w sobie.
Jeszcze trzy dni zaciętego przerażenia czekały go. Nie mógł naprawdę na tyle przezwyciężyć siebie, aby wydostać z gardła jedno słowo normalnym głosem. Proste rozkazy, które wydawał Katarzynie, z największym trudem przeciskały mu się przez zęby, tak samo ledwie mógł mówić do leśniczego czy do robotników. Usta miał stale zaciśnięte, a o ile mógł, to i powieki.
Trzeciego dnia spotkał w lesie Malwinę. Zbierała grzyby, które po burzy puściły się gwałtownie i w wielkiej obfitości kryły się pod krzakami. Szedł przez zarośla bardzo oderwany od wszystkiego, co widział, i nagle ukazał mu się fartuch Malwiny w białe i liliowe paski. Stanął, odchylając się w tył gwałtownie, ale ona się uśmiechnęła łagodnie i zachęcająco. Wyprostowała się pomiędzy gałęziami leszczyny i stała równa i śmigła przez chwilę bez słowa. Potem pokazała mu koszyk pełen porcelanowych grzybów i powiedziała:
– Widzi pan, ile ich jest w tym roku.
Bolesław nie widział jej jeszcze nigdy z tak bliska i tak na osobności. Patrzył bez przerwy na jej równy nos, doskonały łuk brwi, na niskie czoło. Myślał, że jest naprawdę bardzo piękna. Tak milczał i patrzył na nią, aż się zarumieniła i popatrzyła na koszyk z grzybami.
– Będą dziś na kolację – powiedziała – Ola lubi.
Widział dokładnie, jak rumieniec wszedł na jej białe czoło, zajął je całe; spoglądał jeszcze, aż z natężeniem odwróciła głowę, już nawet na grzyby nie patrząc.
Zawstydziła się prosta, wiejska dziewczyna. Nie znosiła tego upartego, zimnego, kociego wzroku.
Bolesław nagle powiedział, ale także z wielkim trudem i głosem ściśnionym:
– Pan Stanisław bardzo chory.
– Tak, wiem – odpowiedziała Malina. – Mówiła mi Katarzyna, nie wiem, czy mam przyjść pilnować? – dodała niepewnie.
Bolesław milczał przez chwilę, potem znowu wydusił:
– Nie możecie się spotykać.
Rumieniec stał się całkiem purpurowy, odwróciła się bokiem i gorączkowo huśtała koszykiem.
– Został już tylko Michał – rzucił jeszcze Bolesław.
Obruszyła się i spojrzała na niego jednym spojrzeniem.
– A co panu Bolesławowi do tego?
Skoczyła gwałtownie i zaczęła uciekać, ale Bolesław nie chciał jej popuścić. Rzucił się za nią pędem, nagle czując prężność swoich nóg. Krzyknął tylko: Stój, stój, ale ona uciekała, pędem wypadła na polankę, gdzie stała pośrodku jedna stara sosna, oparła się o drzewo i dyszała ciężko, śmiała się też pełnymi ustami, o ile jej na to ciężar oddechu pozwalał.
– O, ja głupia-mówiła.
Bolesław nie mniej zmęczony stanął tuż przy niej. Czuł, że musi się na nią rzucić, zdławić ją, zatkać jej pysk. Ale powoli wściekłość mu minęła, oddechy ich stały się miarowe, wyciągnął rękę i dotknął jej ciała. W lesie było ciepło i cicho. Potem pochylił się, pocałował ją i nagle zawróciwszy spokojnym, równym krokiem oddalił się w stronę robót. Cała złość minęła, mówił z łatwością, młodemu leśniczemu udzielił kilku cennych wskazówek, siadł na pniu, zapalił papierosa i gwizdał lekko; oczy mu się nie zacinały, mrużyły się tylko lekko.
Tegoż wieczoru zaszedł do pokoju Stasia. Był to trzeci dzień po krwotoku, Staś odzyskał już trochę sił, ale ruszał się z trudnością i żaden wyraz nie spłynął na jego bladą, białą twarz, kiedy zobaczył brata. Już było ciemno i świece się paliły. Bolesław pochodził trochę koło fortepianu, Staś nie zwracał na niego żadnej uwagi, Bolesław wciąż chciał iść, ale zatrzymywał go ów wyniosły i obojętny wyraz twarzy, leżącej na poduszkach. W zacisku ust Stasia widniało jeno cierpienie: to jedno nadawało tej twarzy pozór życia. To, że brat cierpiał, że nie był obojętny, pociągało Bolesława nagłym poczuciem wspólnoty. Nie mówili nic i zdawało się, że obu jest jednakowo trudno powiedzieć jakiekolwiek słowo.
Wreszcie Staś podniósł powieki i popatrzył na brata tępym spojrzeniem, w którym jednak mieściło się tyle przenikliwości, że Bolesław odwrócił się. Było to przerażające spojrzenie, matowe, powolne, ostatnie. Sam ruch podnoszenia ociężałych śmiertelnie powiek mógł odebrać wszelkie słowa. Ale Bolesław właśnie poczuł możność mówienia, pomyślał, że to ostatnia chwila, kiedy może mówić jeszcze z bratem, jak z równą sobie istotą, kiedy może go zapytać o rzeczy najważniejsze.
Zdecydowawszy się, szybko zbliżył się do łóżka i położył rękę na wystającym obojczyku Stanisława. Ten tymczasem odwrócił wzrok, przymknął powieki, posłał spojrzenie do środka, martwy był znowu i obojętny.
– Czy ty wiesz coś o Basi?.. Coś takiego, czego ja nie wiem? – zapytał szybko Bolesław i stał przez chwilę z opuszczoną ręką. Staś znowu podniósł oczy z wyraźnym zdziwieniem.
– O Basi? – wyszeptał z trudnością.
– O Basi... bo tak mówiłeś... że nie masz żony, że żona...
– Skądże mogę wiedzieć coś o Basi-pewniejszym głosem powiedział Staś.
– Powiedziałem... bo tak się mówi... bo rzeczywiście nie jestem żonaty.
Bolesław stał jeszcze jakiś czas nad bratem i czekał dalszych słów, ale nic nie nastąpiło. Jeszcze się troszkę bardziej pochylił-ale Staś milczał, wreszcie otworzył oczy i powiedział cichutko:
– Idź już sobie.
Zmieszany, zasmucony Bolesław cofnął się do drzwi. Dopiero stamtąd zobaczył, że pod fortepianem, wsunięta pod ścianę i przykryta lirą pedału, siedziała Ola. Włosy jej jasne sterczały jak strączki wokoło małej główki i one jedynie świeciły w cieniu instrumentu. Bolesław zawołał na nią, potem się przeraził, że ona tu była. Ale dziewczynka spokojnie wygramoliła się spod fortepianu z zawsze nieodstępną lalką w ręce. Bolesław wziął ją za rękę, wyszedł z pokoju przez sień na werandę. Wieczór był ciepły, mokry, pachnący. Dopiero teraz poczuł, że w pokoju Stasia było bardzo duszno i panował mdły zapach choroby. 

 


Az idézet forrásaJarosław Iwaszkiewicz: Brzezina, in Opowiadania wybrane, Wrocław, Ossolineum 2001. 122-126. o.

Nyírfaliget (Magyar)

A következő napokon Stach mozdulatlanul és félig eszméletlenül feküdt elsötétített szobájában. Katarzyna és Ola felváltva ápolta, jeget nyelettek vele, és megmérték a lázát. Közben Bolesławban megroppant valami, még a fejét is elfordította a szobától, ahol öccse feküdt. Még ennél is rosszabb volt, hogy jóformán beszélni se tudott, és kislánya kérdéseire csak összeszorította a fogát, és olyan hangokat adott, ami inkább valami állat morgásához hasonlított. Első nap még munkába se ment, csak ült mozdulatlanul az asztal mellett a szobájában. A nappali fény visszatükröződött világos pupillájában, mely összeszűkült, mint a macskáé; nem látott semmit, nem vett tudomást semmiről, kétszer is elküldtek érte, hogy menjen ki már az erdőbe, de ő nem ment. Csak délután tápászkodott fel a kemény zsámolyról, hozzá se nyúlt az ebédhez, amit az asztalra tettek, és kiment az irtásra. A fiatal erdésznek, aki annyi ideig várta, suttogva mondta: nagybeteg az öcsém. Egyéb magyarázatot nem adott, nem is mondhatott mást, s meglehet, ez abban a pillanatban igaz is volt. Ennek a betegségnek súlya ürügyet szolgáltatott saját dühéhez és gyengeségéhez, melyek egymást váltogatták, és olyan tehetetlenség vett erőt rajta, hogy lépni is alig bírt. Leereszkedett a frissen kivágott törzsekre, meghagyta az erdésznek, hogy csináljon, amit akar, és lehorgasztott fejjel várta az estét. Azok a lealázó tettek, melyeket a legutóbb elkövetett, mélyen meglepték; voltaképp mindig nemes lelkűnek tartotta magát, és nagyon nehezen tudott belenyugodni abba, hogy ő volt az, aki fenn kuporgott a fenyőfán, szemben a személyzeti lakás kivilágított ablakával, és tágra nyílt szemmel bámulta, hogyan csókolózik Malina Michallal.
Már előbb is fel akart mászni a fára, de olyan hozzáférhetetlennek látta. Aznap este a vihar előtt kitapogatott néhány göböt, és egy pillanat alatt már fenn is volt az ablakkal egy magasságban. Azelőtt is forrt már benne a düh, mikor felfedezte Stach szerelmeskedését Malwinával a tónál; a forróságban utánuk lopózott, néhány lépés távolságban követte őket. Olyan biztosak voltak a dolgukban, és annyira elernyedtek, hogy egyetlenegyszer se néztek körül. Ha most lezárta a szemhéját, tisztán maga előtt látta a fatörzsek hálóján át a lassan mozgó két alakot, Stanisław görnyedt, vékony, magas termetét és Malwina sárga kendőjét. Előtte mentek a szürke törzsek mögé bújva, bokrok és alacsony növényzet közt surrantak, ő meg követte őket, és eddig ismeretlen érzés szakadt rá. Megszorította a revolvert a zsebében, és akkor villant át először az agyán, hogy fel is használhatná. Egyébként - gondolta most -, hogy az ember megölje Stachot, úgy látszik, nem is kell revolver.
Az az érzés ott fönn a fenyőn nem volt olyan egyszerű. Nemcsak öccsének szeretőjét látta, hanem Michalt, aki ellen egy idő óta valami meghatározhatatlan és furcsa gyanút táplált. Ezt a gyanút persze nem akarta és nem is tudta volna közelebbről meghatározni, de kíváncsian figyelte Michalt: De nem is ismerte fel ezeket az érzéseket. A viharhoz hasonlítottak, mely hirtelen elragadta a fenyőt, amelyen kuporgott, és nagy erővel a földre hajlította.
Most keményen behunyta a szemét, összeszorította a szemhéját, és azt hajtogatta magában: - Borzasztó, borzasztó. - De ezek a szavak elsősorban azokra a teljesen hihetetlen lehetőségekre vonatkoztak, melyeket önmagában fedezett fel.
Még háromnapi elkeseredett rettegés várt rá. Annyira se tudott erőt venni magán, hogy egyetlen szót ejtsen ki normális hangon. Azokat az egyszerű parancsokat, melyeket Katarzynának adott, csak a legnagyobb erőlködéssel tudta kipréselni magából, és ugyanúgy a torkába szakadt a hangja, ha az erdészhez vagy a munkásokhoz kellett szólni. Szüntelenül összeszorította a száját, és ha csak tehette, a szemét is.
Harmadnap találkozott az erdőben Malwinával. Gombát szedett, az eső után hirtelen kisarjadtak, és tömegével rejtőztek a bokrok alatt. Átvágott a bozóton, nagyon távol szakadt mindattól, amit a szemével látott, és hirtelen feltűnt előtte Malina lila-fehér csíkos kendője. Megtorpant és hevesen hátrafordult, de a lány szelíden és biztatóan mosolygott rá. Felegyenesedett a mogyoróbokrok ágai közt, és ott állt egy pillanatig szó nélkül, egyenesen és karcsún. Aztán megmutatta neki kosarát, tele volt porcelánsima gombával, és azt mondta:
- Látja, mennyi gomba van ebben az évben.
Bolesław eddig még sohase látta ilyen közelről és ennyire távol mindenkitől. Nem tudta levenni a szemét egyenes orráról, szemöldökének tökéletes ívéről, alacsony homlokáról. Arra gondolt, hogy valóban nagyon szép. Hallgatott, és csak nézte, míg a lány bele nem pirult, és a gombával teli kosárra nem függesztette a szemét.
- Ma vacsorára szedtem - mondta -, Ola nagyon szereti. Bolesław pontosan látta, ahogy a pirosság eléri fehér homlokát, aztán egészen elönti; még látta, hogy roppant erőfeszítéssel elfordítja a fejét, még a gombákra se nézett már. Elszégyellte magát ez az egyszerű falusi lány. Nem tudta elviselni ezt a konok, hideg macskatekintetet.
Bolesław hirtelen erőlködve és fojtott hangon megszólalt:
- Stanisław úr nagyon beteg.
- Igen, tudom - felelte Malina. - Katarzyna már mondta... Ne jöjjek át ápolni? - tette hozzá bizonytalanul.
Bolesław egy ideig hallgatott, aztán fojtott hangon szakadt fel belőle:
- Nem találkozhattok többé.
A pír a lány arcán most bíborrá változott. Oldalt fordult, és lázasan himbálni kezdte kosarát.
- Most már csak Michal maradt neked - tette még hozzá Bolesław.
A lány felháborodott pillantást vetett rá.
- És az úrnak mi köze hozzá?
Hirtelen nagyot ugrott, és menekülni kezdett. De Bolesław nem akarta elengedni. Utánavetette magát, és hirtelen ismét érezte lábai rugalmasságát. Azt kiáltotta: - Állj! állj! - De a lány továbbrohant, kiért egy tisztásra, közepén egy öreg fenyő állt, és zihálva támaszkodott neki, miközben teljes torokból nevetett, amíg csak ki nem fogyott belőle a szusz.
- Ó, én ostoba - mondta.
Bolesław nem kevésbé kimerülten állt meg előtte. Érezte, hogy rá kell vetnie magát, meg kell fojtania, betapasztania a száját. De dühe lassan elpárolgott, mindketten egyenletesen szedték a lélegzetet, kinyújtotta a kezét, és megérintette a lány testét. Az erdőben meleg volt és csend. Aztán lehajolt, megcsókolta a lányt, majd hirtelen sarkon fordult, és nyugodt, egyenletes léptekkel megindult a munkások felé. Egész dühe elszállt, fesztelenül beszélt, néhány értékes tanáccsal látta el a fiatal erdészt, leült egy fatörzsre, rágyújtott, és halkan maga elé fütyörészett; a szemét nem szorította össze, csak hunyorgott egy kissé.
Aznap este bement Stach szobájába. Három nap telt el a tüdővérzés óta, Stach már kissé magához tért, de csak nehezen mozgott, és sápadt, krétafehér arcán nem látszott semmi érzelem, mikor megpillantotta a bátyját. Már sötét volt, és égtek a gyertyák. Bolesław körüljárta a zongorát, Stach figyelemre se méltatta. Bolesław ismét fel-alá kezdett járkálni, de ez a gőgös, közömbös arckifejezés ott a párnán megállásra késztette. Csupán szenvedés volt Stach összeszorított ajkán: csak ez adta ennek az arcnak az élet látszatát. Az, hogy öccse szenved, hogy nem volt közömbös, hirtelen felébresztette az együttérzést Bolesławban. Egyikük se szólt semmit, és mintha mindegyiküknek ugyanolyan nehéz volna bármit is mondani.
Végül Stach ráemelte szemét, és eltompult tekintettel nézett rá, mégis olyan áthatóan, hogy Bolesław elfordult. Ijesztő nézés volt. Bágyadt, lassú, utolsó. Már maga, hogy felemelte elnehezedő, halálos szemhéját, belefojtotta az emberbe a szót. De Bolesław éppen most érezte, hogy végre beszélni tud, azt hitte, eljött az utolsó pillanat, mikor még egyenrangú lényként beszélhet öccsével, és a legfontosabbak felől kérdezheti.
Minekutána rászánta magát, gyorsan odalépett az ágyhoz, és a kezét Stanisław kiálló kulcscsontjára tette. Öccse közben elfordította a tekintetét, leeresztette szemhéját, önmagába nézett, újra élettelen volt és közömbös.
- Tudsz valamit Basiáról?... Valamit, amiről én nem tudok? - kérdezte Bolesław sietve, és egy ideig lehajtott fejjel állt ott.
- Basiáról? - suttogta erőlködve.
- Basiáról... hiszen azt mondtad... hogy neked nincs feleséged, hogy egy feleségnek...
- Ugyan honnan tudnék valamit Basiáról? - mondta Stach most már erősebb hangon. - Azért mondtam... mert így szokták mondani... nekem tényleg nincs feleségem.
Bolesław még egy ideig ott állt öccse fölé hajolva, és várt, de az már semmit se mondott. Még mélyebben föléje hajolt - de Stach hallgatott, végül felnyitotta szemét, és halkan így szólt:
- Most már menj.
Bolesław zavartan, szomorúan lépett az ajtóhoz. Csak onnan látta, hogy a zongora alatt, a falhoz húzódva, a pedál hárfájától eltakarva, ott gubbasztott Ola. Világos hajacskája gubancosan meredezett fején, és csak ez világított a hangszer árnyékában. Bolesław rákiáltott, aztán megijedt attól, hogy a kislány egész idő alatt itt volt. De Ola nagy nyugodtan kimászott a zongora alól elmaradhatatlan babájával a karján. Bolesław kézen fogta, és a szobából a folyosón át kivezette a verandára. Az este meleg volt, nyirkos és illatos. Csak most érezte, hogy Stach szobája nagyon fülledt, és betölti a betegség émelyítő szaga. 


Az idézet forrásaJarosław Iwaszkiewicz: Máter Johanna és más elbeszélések, p. 109–113.

minimap