Jadąc do Babadag - SŁOWACKA DWUSETKA (Lengyel)
Najlepsza mapa, jaką posiadam,
to słowacka dwusetka. Jest tak dokładna, że wydostałem się kiedyś za jej pomocą
z bezkresnych kukurydzianych pól gdzieś u podnóża Gór Zemplén. Na wielkiej, obejmującej cały kraj płachcie zaznaczono
nawet polne ścieżki. Jest podarta i postrzępiona. Miejscami przez płaski
wizerunek ziemi i nielicznych tutaj wód przeziera nicość. Ale zawsze ją
zabieram, chociaż jest nieporęczna i zajmuje dużo miejsca. Przypomina to trochę
magię, bo przecież drogę do Koszyc i potem do
Sátoraljaújhely znam właściwie na pamięć. No ale zabieram ją, ponieważ
ciekawi mnie właśnie jej rozpad, jej zniszczenie. Przetarła się najpierw na
złożeniach. Pęknięcia i załamania ułożyły się
w nową siatkę, znacznie wyraźniejszą
niż ta kartograficzna, którą naniesiono za pomocą delikatnych błękitnych
linii. Miasta i wsie powoli przestają
istnieć, zużywają się w miarę składania i rozkładania, w miarę upychania w zakamarkach auta albo plecaka. Przepadają Michalovce, przepada
Stropkov, dziurawa nicość sięga na przedmieścia Użhorodu. Niedługo zniknie Humenne, przetrze się Vranov nad Toplą
i zetleje Cigánd nad Cisą. Właściwie dopiero parę lat temu zacząłem przyglądać się mapom tak uważnie.
Wcześniej traktowałem je, powiedzmy, jak ozdoby albo anachroniczne symboliczne wizerunki, które trwają w epoce konkretu i
bezpośredniej kawa na ławę relacji z najdalszych krain. Wszystko zaczęło
się od wojny na Bałkanach. U nas wszystko zaczyna się od wojny albo na wojnie kończy,
więc nie ma w tym żadnej ekstrawagancji. Po prostu chciałem wiedzieć, w co
celuje artyleria i co oglądają piloci samolotów. Na schematycznych namiastkach
map w gazetach wszystko wyglądało zbyt elegancko i zbyt sterylnie: nazwa
miejscowości, a obok stylizowany rozbłysk eksplozji. Ani śladu rzek, żadnej
rzeźby terenu, żadnej topografii, żadnych śladów natury ani cywilizacji, nic,
tylko naga nazwa i wybuch. Musiałem odszukać Wojwodinę, bo ona była najbliżej. Wojna zawsze podnieca chłopców, nawet gdy ich przeraża. Czerwone ognie wzdłuż Dunaju — Belgrad, Batajnica, Nowy Sad, Vukovar,
Sombor —dwadzieścia kilometrów od węgierskiej granicy i jakieś czterysta
pięćdziesiąt od mojego domu. Tylko prawdziwa mapa może sprawić, że zaczniemy
nasłuchiwać dalekich odgłosów. Ani
telewizja, ani gazeta nie są w stanie odwzorować czegoś tak konkretnego
jak odległość. Może dlatego zniszczenie mojej słowackiej mapy tak łatwo przywiodło mi na myśl
zniszczenie w ogóle. Czerwone płomyki wzdłuż Dunaju zaczynają trawić papier,
ogień wychodzi z Wojwodiny, wychodzi z Banatu i wtacza się na Nizinę Węgierską,
zagarnia Siedmiogród, by w końcu przelać się przez krawędź Karpat. To wszystko
zniknie, przepali się jak żarówka i zostanie tylko kulista próżnia, którą
wypełnią jakieś nowe kształty, ale nie jestem ich zupełnie ciekaw, ponieważ będą to coraz
bardziej skundlone wersje codzienności udającej święto i nędzy przebranej
za bogactwo, festyniarski syf, śmieciarska multiplikacja, plastik, który psuje się natychmiast, lecz jako odpad
i wysypisko trwa niemal wiecznie, dopóki nie pochłonie go ogień, a inne żywioły są wobec
niego bezradne. Takie myśli miałem, gdy jechaliśmy przez Leordinę, Vişeu de
Jos, Vişeu de Sus w stronę przełęczy Prislop. Na szosie nie było prawie żadnych aut, lecz ludzie
wylegali setkami. Stali, siedzieli, spacerowali, ubrani odświętnie i dostojnie. Wychodzili ze swoich drewnianych, pokrytych gontową łuską domów, łączyli się, jak pojedyncze krople
łączą się w strumyki, i w końcu
rozlewali szeroką falą na poboczach
drogi, na samym asfalcie, na dnie doliny. Białe koszule, ciemne suknie i marynarki, kapelusze i chustki. Przez uchylone okna wpadał zapach naftaliny,
święta i tanich perfum. W Vişeu de
Sus było tak gęsto, że niemal stanęliśmy
w miejscu, a tłum przesuwał się z obu stron. Staliśmy w miejscu, ale podróż trwała. Odświętna ciżba wchłaniała nas
coraz głębiej i to było jak wyprawa pod prąd czasu. Nikt nic nie sprzedawał ani
nie kupował. W każdym razie nie
widzieliśmy. W oddali wznosił się
bury masyw Pietrosula. Na szczycie leżał śnieg. Był trzeci dzień prawosławnej Wielkanocy i święto
oznaczało łagodny bezwład materii.
Ludzkie ciała poddawały się grawitacji,
jakby chciały powrócić do pierwotnego stanu, gdy duch nie był jeszcze uwięziony, nie szamotał się, nie próbował formować gnuśnej powłoki na jakie
takie podobieństwo.
Az idézet forrása | Jadąc do Babadag / Andrzej Stasiuk. - Wołowiec : "Czarne", 2001. |
Könyvoldal (tól–ig) | pp. 14-17. |
|
|