Warszawianka (Lengyel)
Dzień był
chłodny, a jesienne niebo zaciągnięte na słotę. Tylko raz jeden, wczesnym
popołudniem, przedarł się nagle spoza chmur rdzawy poblask. Przez chwilę
zdawało się, że pogoda się przetrze. Lecz wkrótce wiatr naniósł strzępy
potarganych, szarosinych chmur, słońce przyćmiło się i wśród gęstniejącego
zmierzchu począł mżyć gęsty deszcz. Aż wreszcie rozpadało się na dobre. Pociąg, do którego o świcie załadowano w obozie pruszkowskim
parę tysięcy wypędzonych z Warszawy ludzi, szedł z nastaniem zmierzchu coraz
wolniej. Tory były zajęte wojskowymi transportami, więc kilkakrotnie i
na dłużej stawał w polu. Nim zapadła noc, jadący przestali
się orientować w okolicy i w kierunku, w którym pociąg zdążał. Wprawdzie
platformy towarowe były odkryte, lecz wysokie, węglowym pyłem umazane ściany
odsłaniały widok tylko na niebo w górze, rozległe i ciemniejące. Wiatr wśród
tej przestrzeni przelewał się, huczał i gwizdał, a deszcz ostro i z ukosa
zacinał. Ludzie — mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci — stali jeden przy drugim,
stłoczeni tak ciasno, iż nikt się nie mógł poruszyć. Podróż trwała już ponad
dwanaście godzin. Cierpki odór wydzielin, zmieszany z wilgocią przemokniętych
ubrań, tamował oddechy. Grzano się bliskością raczej niż ciepłem towarzyszy. Omdlałe
ramiona wspierały głowy upadające ze znużenia. Ustały już rozmowy. Nikt się nie
śmiał i nikt nie rozpaczał. Zmęczenie stępiło nędzę. Gdzieś w odległą, głęboką
i prawie nierzeczywistą otchłań zapadły się wrzące łuny pożarów i czarne dymy.
Ginęły wśród dna mrocznego skamieniałe salwy karabinów, huk armat i detonacje
bomb, gwizd pocisków, trzask granatów, łoskoty walących się w kurzawie pyłu
domów, a twarze i głosy, dłonie wzniesione i usta otwarte do krzyku wnikały w
krainę cieni, w ogromną noc, w której pustych przestrzeniach wraz z dniami
ostatnimi, złączona z nimi, choć niepojednana, konała cała przeszłość,
wszystkie jej strzępy niosące z zatraconych czasów: jednym — kleistą zieleń
listków jakiejś nagle wspomnianej wiosny, drugim — pierwsze kroki dziecka
zostawionego pod gruzami, a jeszcze innym nadzieję i pragnienia umarłe i bez
echa. Była cisza. Niekiedy z nagła odmienionym rytmem, dźwiękiem rozleglejszym
i wyższym, zadudniły w dole pod pociągiem wiązania mostów. Kiedy indziej
wpadano w łoskot pociągu biegnącego w przeciwnym kierunku. Na postojach
zalegała cisza jesiennej równiny. Czasem wśród nieruchomych i milczących ludzi
zapłakało dziecko. Deszcz padał coraz gęstszy, a chłód był coraz przenikliwszy. Już wśród ciemności, na nieznanej stacji, której światła przenikały poprzez
mroki deszcz nikłą, mglistą poświatą, cofnięto pociąg na bocznieç. Tory tu były
puste i wygaszone, a stacja musiała zostać daleko, bo żaden odblask nie
rozjaśniał rozpostartej ponad platformami nocy. Gdy nie opodal przejechał
parowóz, snop iskier rozsypał się w ciemnościach i zagasł, nim ktokolwiek
zdążył wychwycić z mroku rysy najbliższego towarzysza. Potem tui tam, nisko
przy nasypie kolejowym błysnęły smugi latarek. To konwojujący transport
żołnierze chodzili wzdłuż wagonów. Bardzo wyraźnie było słychać ich ciężkie
kroki. Skrzypiał żwir. „Kurt!” — krzyknąl jeden z
żołnierzy. Inny odpowiedział z daleka. Chrapliwe, gardłowe głosy zabrzmiały
krótko i obco. Jeszcze drżała nimi chlupocząca deszczem cisza, aż znów zasklepiła
się zamarłą przestrzenią. W głębi nocy zaniosło wysokim gwizdem lokomotywy.
Stojący na bocznicy pociąg robił wrażenie opustoszałego. Na jednej z platform umierała kobieta. Jej mąż zginął pod gruzami trafionego
bombą domu. Syn zginął na barykadzie. Z zasypanej piwnicy odgrzebano tylko ją
jedną żywą. Miała na sobie koszulę i męski, postrzępiony letni płaszcz. Skonała
bezgłośnie prawie i młoda dziewczyna, która przytrzymywała ją w ramionach,
przeoczyła chwilę śmierci. Gdy tamta umierała, tej majaczył się w gorączce
półsen: szła wyludnionymi ulicami, wśród nieznanych, wielkich kamienic i
ogromnych placów, których nigdy nie była widziała. Im dalej szła w głąb miasta,
tym bardziej czuła się zagubiona i smutna. Nagle usłyszała za sobą kroki.
Obejrzawszy się ujrzała męża. Chociaż nie widziała go od początku powstania,
nie zdziwiła się. „Gdzie jesteśmy, Janku?” —spytała. Miał na sobie długi
płaszcz żołnierski, a na głowie hełm. „Przecież to Warszawa” — odpowiedział.
„Nie, nie!” — zawołała. I poczęła biec. Biegła długa, aż znalazła się na
rozległymi jak wszystkie ulice pustym placu. Dokoła ciągnęły się kwietniki i
zieleńce. „Janku, Janku...” — bezradnie obejrzała się za mężem. Szedł ku niej
uśmiechając się. „Kochanie — powiedział —już zapomniałaś Warszawę? Popatrz, idziemy
Krakowskim Przedmieściem, tam stoi Zamek...” Zakrylawtédy oczy dłońmi i zaczęła
płakać. Na innej platformie, tak uciszonej jakby wymarłej, mężczyzna oparty plecami o
wilgotną ścianę wagonu słyszał nie opodal ściszone głosy. Zrazu nie mógł
rozpoznać, kto z jego bliskich rozmawiał. Daremnie wytężał wzrok, aby wychwycić
z ciemności zarysy najbliższych twarzy. Od pierwszego dnia powstania szukał
matki i żony. Gdy dotarł po paru tygodniach do domu, znalazł tylko zgliszcza. I
naraz ogarnęła go pewność, że od żony oddziela go tylko stojący obok wysoki
mężczyzna. Całym sobą czuł jej bliską obecność. Chciał się poruszyć, wyciągnąć
rękę. Nie mógł. „Najmilsza — szepnął — najmilsza moja..:” Blisko przy wagonie rozległ się krótki wystrzał. Za nim drugi i trzeci. Szesnastoletni
chłopiec, który przed chwilą zsunął się był z lory na kolejowy nasyp, zachwiał
się i twarzą upadł w zwilgły żwir. W ciemnościach rozbłyskujących latarkami
nawoływali się żołnierze. „Jaką mieć nadzieję? — myślał człowiek, który stracił wszystkich bliskich. —
Jak żyć? Jak zacząć żyć na nowo?” Stara, siwa kobieta trzymała w ramionach wnuczka, który przed chwilą skonał.
Ciepło drobnego ciałka grzało jej dłonie. Pod zdrętwiałymi palcami czuła
delikatne, jedwabiste włoski, a w sobie ciągle żywy, krótki, gwałtowny dreszcz,
który wstrząsnął małym, gdy odetchnął po raz ostatni. Chciała modlić się i nie
znajdowała słów. Na drugiej platformie jeden z ludzi daremnie usiłował wyswobodzić rękę. Chciał
jednego: oczy zasłonić dłonią. Od dłuższego czasu widział swoją ulicę w kłębach
dymu, strzępy murów objęte ogniem, wysokie i puste okna zawieszone ponad wirem
płomieni. Tego obrazu nie zmazywała ani noc trwająca dokoła, ani ciemność, w
którą uciekał zaciskając powieki. Już kilkakrotnie szarpał gwałtownie ramieniem. Człowiek obok cicho jęknął. Znieruchomiał więc. Czuł, że każdym swoim
nieostrożnym poruszeniem sprawia temu nieznanemu towarzyszowi dotkliwy ból.
Otworzył oczy, lecz noc dokoła, podobnie jak jego własna, dygotała tymi samymi łunami. Bliżej, jak gdyby wsparte
o niewidzialne głowy stłoczonych ludzi, wyrastały szczątki rozbitych barykad. W
oślepiającym blasku biły w górę kłęby płowego dymu. Żaden ludzki głos nie
wnikał w pożar. Noc płonęła bezgłośnie całym swoim ogromem i głębią. Nie opodal niemowlę zapłakało głośno przy pustej piersi matki. „Tss, maleńki!”
— usiłowała uciszyć żałosny płacz. Wiedziała, że za kilka godzin to wątłe
ciałko uspokoi się na zawsze. Dziecko kwiliło coraz głośniej, coraz bardziej
rozdzierająco. W ciszy, jaka panowała, rozchodził się ten, płacz na wszystkie
platformy. Słyszano go najdalej. Na ostatniej lorze młody, wysoki mężczyzna wspiął się nagle na palce i dłońmi
uchwycił się krawędzi ściany. Dosięgnął jej. Chwilę nadsłuchiwał. Kroki
wartującego żołnierza oddalały się w głąb ciemności. „Teraz!” — pomyślał.
Podźwignął się w górę. Daleko jarzyły się przyćmione słotą światła. W
dole ciemniał mrok. Skoczył na oślep. Potknął się. Ale nie upadł. Pochylony,
przebiegł kilka kroków. Przeskoczył jeden tor, drugi. Jakieś druty. Przesunął
się pomiędzy nimi. Nasyp. Mokra, grząska ziemia. Wolność, wolność! Na środkowej platformie ocknął się ktoś nagle z krzykiem przerażenia z
krótkiego snu. Człowiek ten przed kilkoma dniami spędził dwie nieskończenie
długie doby w zasypanej piwnicy. Chciał się z niej teraz wydostać. Dusił się w
ciemnościach, które miały ciężar ziemi i cegieł. Naraz poczuł na twarzy
chłodne, wilgotne krople deszczu. Oprzytomniał i począł się śmiać. Od strony stacji zbliżał się turkot pociągu. Przeszedł sąsiednim torem. Jego
łoskot gwałtownie roztrącił ciszę. Długo jeszcze słychać było oddalający się
turkot. Scichł wreszcie zupełnie i obszar nocy odzyskał spokój. Deszcz teraz
padał mniejszy, mżył zaledwie.
Wilgotna mgła nasycała noc. Wiatr nacichał, podźwignął się wyżej i
tam, u sklepienia ciemności, potrącał je z szumem. Dwoje młodych, dziewczyna i chłopiec, którzy ślub wzięli w pierwszych dniach
walk, stali przytuleni do siebie, trzymając się za ręce. Oboje wiedzieli, iż
wkrótce zostaną rozdzieleni. Myśleli więć o owym przyszłym nieznanym dniu, w
którym z powrotem się odnajdą i na nowo rozpoczną wspólne życie. Dojrzeli w
ostatnich tygodniach tak szybko, iż nie zatrważał ich czas. Byli jednak jeszcze
na tyle dziećmi, iż nie lękali się o swoją miłość jedyną i trwałą, największą
ze wszystkich miłości na świecie. Nie widzieli swych twarzy. Odnajdywali je
lekkim muśnięciem zziębniętych warg. „Ptaszku, ptaszku mój...” — szepnął
chłopiec. Starzec, którego o parę lat młodsza żona umarła ubiegłej nocy w obozie, szedł
cienistą aleją parkową. Dzień był pogodny i ciepły. Mężczyzna miał otwarte
oczy. Z głębi nocy, spomiędzy mgły i odpływającego wiatru, ciągnęło słodkim
zapachem jaśminów. Poblask słońca sączył się przez świeżą zieleń starych grabów
i klonów, a niżej prześwitywała niebieska smuga stawu. Szedł dalej i naraz w
pełnym słońcu ujrzał młodą dziewczynę stojącą nad brzegiem wody, przy czerwonej
łódce, która lekko się kołysała. Dziewczyna miała na sobie białą muślinową
suknię, a na głowie słomkowy żółty kapelusz z szerokim rondem. W ręku trzymała
niebieską parasolkę i końcem jej kreśliła na piasku niewidzialne koło. „Cóż bardziej nad cierpienie łączy ludzi?” — myślał samotny człowiek. I czuł
się mniej nieszczęśliwy, ponieważ wierzył w litość i w dobroć. „Nie chcę niczego żałować — myślał człowiek inny. — Chcę tylko pamiętać. Chcę
żyć.” Jeszcze inny człowiek, chłopiec ledwie dojrzały, myślał o
towarzyszach walk, poległych i żyjących, o tych wszystkich jak on
rozpoczynających życie, z którymi dzielił był nadzieje, gorycze i zawody, a
także braterstwo. Coraz jaśniej pojmował, że chociaż pozostawił w gruzach
rodzinnego, miasta wiele złudzeń i wiele prawd i zawołań skruszonych
niepowrotnie, ta więź braterskiej wierności, ocalona od zniszczenia, pozostała
tak samo czysta i żarliwa, jaka była wobec śmierci. I naraz zadźwięczała mu
niespodziewanie w uszach melodia, która niedawno, o wczesnym świcie, wśród
obstrzału ciężkiej artylerii, gwizdu pocisków i ogłuszających detonacji
zabrzmiała nagle na barykadzie Starego Miasta. Zaśpiewał ją przyjaciel, młody robotnik,
w parę sekund później zabity odłamkiem pocisku. Oto dziś dzień krwi i chwały! Oby dniem wskrzeszenia był... Natychmiast podchwycili melodię inni młodzi. Nie opodal
rozrywały się granaty i sypał się terkot pocisków cekaemu. Śpiew potężniał,
niósł się coraz ogromniej i mocniej. Słyszał teraz w sobie ten sam śpiew
nadziei i walki, śpiew nowego życia. Ktoś upadł. To Staś. „Głupstwo!” — szepce
uśmiechając się. Spod ciemnych włosów spływa mu na twarz wąski strumyk krwi.
Nachyla się już nad nim Krystyna. Jak wyraźnie zarysowuje się w ciemnościach
nocy jej delikatny, jasny profil. Pociski padają coraz celniej. Dym kłębi się
dokoła. Obok plonie dach domu. Ulica jest wąska. Ogień zapala niebo. Z wysoka,
z niewidzialnego okna, bije karabin maszynowy. Śpiew ciągle słychać: ...Kto przeżyje, wolnym będzie, Kto umiera, wolnym już... Bezwiednie, nie zdając sobie sprawy, co czyni, zanucił półgłosem, prawie
szeptem: Oto dziś dzień krwi i chwały... Ktoś drgnął obok. Ktoś otworzył oczy. Ktoś westchnął. Dokoła
poruszać się poczęli ludzie i szmer przeszedł aż po najdalsze, zamarłe i wśród
nocy zagubione platformy. Melodia zabrzmiała nikle, lecz cisza wydźwignęła ją i
rozniosła. Nasluchiwano. Deszcz tymczasem ustał całkiem, mgła się przerzedzała i ponad nią, bardzo wysoko,
u sklepienia nocy, wyłaniać się poczęło z ciemności czarne, dalekie i jeszcze
bezgwiezdne niebo. Pod nim zaś, z głębokości, jak gdyby z samej ziemi,
uciszonej i niewidzialnej, wznosił się nikły śpiew nadziei. 1945
Az idézet forrása | Jerzy Andrzejewski: Noc, opowiadania, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1956 |
Könyvoldal (tól–ig) | pp. 216-223. |
|
|