Ez az oldal sütiket használ

A portál felületén sütiket (cookies) használ, vagyis a rendszer adatokat tárol az Ön böngészőjében. A sütik személyek azonosítására nem alkalmasak, szolgáltatásaink biztosításához szükségesek. Az oldal használatával Ön beleegyezik a sütik használatába.

Herling-Grudziński, Gustaw: Biała noc miłości

Herling-Grudziński, Gustaw portréja

Biała noc miłości (Lengyel)

Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy mógłby skoń­czyć swoją niemą autobiografię teraz właśnie, powalony przez ślepotę. Nie, nie można opowiadać, nawet w mil­czeniu, nie widząc otaczającego świata. Czuł, że to nie­prawda, lecz czuł również, że w tej nieprawdzie tkwi źdźbło prawdy. Rzecz trudna do wytłumaczenia, widok świata i otoczenia nadaje narracji, nawet niepisanej, tchnienie życia. Obudził się w nim człowiek teatru. Czy mogliby grać ślepi aktorzy, nauczywszy się bezbłędnie swoich poruszeń na scenie? Nie mogliby, ich głos byłby za płytki. Za płytki? Tak, w płytkim głosie czai się fałsz, trudno uwierzyć w słowa ślepca, są puste, wydrążone. Oto, jaką cenę muszę zapłacić za nieudaną operację. Ist­nieje coś takiego, jak mówienie po omacku.

Zmęczony, rozbity, nie wstający już prawie z łóżka, omijany przez obie zalęknione kobiety w domu, zobaczył nagle po tygodniu światełko nadziei. Spał dotąd, od ope­racji w Wenecji, bez snów. Naraz po tygodniu o świcie (że to świt, powiedział mu dźwięk zegarynki telefonicz­nej na dole, w pokoju Mary) zasnął inaczej. Szybki i żywy sen wtrącił go między ludzi. Widział ich. Widział przede wszystkim Urszulę, młodą, uśmiechniętą i zara­zem napiętą, w Grodnie podczas prób do Białych nocy. Wtedy została jego kochanką, jego żoną. Zarzuciła mu ręce na szyję, położyła się obok niego uległa, gotowa, a on widział dokoła jej zamkniętych oczu najdrobniejsze żyłki. Sen trwał okamgnienie, ale fala szczęścia zdążyła mu dopłynąć do zaschniętego gardła. Przebudzony, po­wiedział głośno w próżnię: „Życie snem. Nie jestem śle­py we śnie”. Rozespana Urszula poruszyła się nieznacz­nie i powiedziała: „Łukaszu? Chcesz czegoś?" Wróciła ab­solutna cisza, usłyszał tylko — o dziwo, mimo głuchnię­cia! — ślizg opon na mokrym asfalcie; wczesny autobus zahamował przed zakrętem. W euforii uśmiechnął się do swojego wielkiego odkrycia.

Im dalej w las snu, tym większe bogactwo w i d z e ń. Ale chaotycznych, niestety, i urywkowych, jak zabawa wśród rozrzuconych klocków życia. I z różnych okresów życia, począwszy od wczesnego dzieciństwa do przyjaz­du do Wenecji, tylko do przyjazdu.

Gdzieś to wszystko było zarejestrowane, utrwalone na błonie życia, sen był wyświetleniem. Niekiedy prześwie­tleniem, obraz drażnił fragmentarycznością, poszarpa­niem, z białymi plamami w najciekawszych miejscach. Ucięta, na przykład, była głowa rosyjskiej matki, w mo­mencie gdy rzuciła się do całowania maleńkiego jedyna­ka. I film, w znakomitej większości niemy, rzadko roz­brzmiewał bełkotliwymi głosami. Nieliczne i zniekształ­cone słowa dobiegały zza drzwi sypialni, w której odby­wała się ostatnia kłótnia rodziców. W latach późniejszych zachowały się przynajmniej dobrze krajobrazy Rybic. I nieźle proces dorastania i zakwitania Urszuli. Natomiast jej matka nie zdołała przedrzeć się do snów.

Potem studia w Warszawie, wojna, ucieczka do Grod­na, wizyta w Leningradzie, powrót do Warszawy, powsta­nie, droga przez Niemcy, Anglia i Londyn, Teatr „Mewy”— wszystko to posiekane, przemieszane, lekceważące prawa czasu, a jednak podobne do balsamu przykładane­go do ran. Stał się nałogowcem „życia snem”. Instynk­townie ukrywał rzecz przed Urszulą, której wystarczało oglądać go w dzień uśmiechniętego, uspokojonego, grzecznego, czasem wręcz po staremu czułego. Nato­miast wtajemniczył w swój proceder Mary, to ona bo­wiem, w sekrecie przed panią, kupowała mu proszki na­senne, gdy zatrzymywał się lub na dłużej zacinał mecha­nizm przemykania się do sennych rejonów odzyskiwania wzroku. Przechowywał te proszki — a było ich coraz wię­cej — w zamykanej na kluczyk szufladce nocnego stoli­ka. Urszula była pewna, że trzyma tam swoje dokumenty osobiste i pieniądze.

Gdyby badał go regularnie lekarz, nie mógłby nie za­dać sobie pytania, skąd to postępujące osłabienie organi­zmu. Wiek tłumaczył wiele, lecz nie wszystko. Spał także w ciągu dnia, jadł coraz mniej, odmówił wychodzenia z domu na krótkie spacery dla zdrowia. Ignorował ogró­dek. Żyli więc, po latach wielkiej, nawet starczej miłości, jak para ledwie znajomych w przytułku. „Coś musi się stać, tak dalej nie można”, mówiła do siebie Urszula w okresach rozpaczliwego smutku. Stało się po dwóch la­tach — cicho, niepostrzeżenie. Lekarz, oglądający jego wychudzone zwłoki, stwierdził zgon w godzinach świtu. Zdumiała go uśmiechnięta twarz zmarłego.

Była pogodna jesień — dzień 23 października 2001 roku.

 

Odpychała od siebie to uczucie, nie przyznawała się do niego za nic na świecie, a przecież zalęgło się i rosło w najgłębszych zakamarkach jej duszy: śmierć Łukasza przyjęła z westchnieniem ulgi. Przede wszystkim mę­czarnią stało się życie z nim po powrocie z Wenecji; odda­lał się od niej dzień po dniu, patrzył na nią (jeżeli wolno nazwać to patrzeniem) jak ktoś obcy i z wyrazem niechę­ci na twarzy. Kiedy mu wraz z Mary przynosiła posiłki na górę, odsuwał je bez słowa podziękowania. Kiedy na po­czątku próbowała nocą położyć się obok niego na łóżku, odważając się na delikatne pieszczoty, przewracał się na­tychmiast na drugi bok. Owszem, w pewnej chwili nastą­piła zmiana, ale nie wyszła poza poprawność. Stał się po prostu bardziej układny, „bardziej do wytrzymania”, jak to określiła w duchu.

Zachodziła w głowę, co było powodem jego przemia­ny. Czyżby ją obarczał odpowiedzialnością za nieudaną operację? Instynktownie, bez żadnych podstaw? A może u schyłku życia spojrzał wstecz i uprzytomnił sobie, że ich związek, związek brata z siostrą, był złudzeniem mi­łości, a nie miłością prawdziwą? I zrozumiał to w końcu, nie widząc swojej kochanki-żony-siostry dniem i nocą. Początkowo odrzucała tę myśl, i to z oburzeniem, wspo­minając lata spędzone razem, z najintymniejszymi szcze­gółami. Bywały w ich współżyciu okresy ochłodzenia, lecz zawsze po jakimś czasie wracała niekłamana pasja. Czy istotnie niekłamana?

Stopniowo i ona dawała się wciągać w proces wątpie­nia. Cofała się w przeszłość, wspominała błahe na pozór i szybko przemijające epizody, zatrzymywała się nad nimi z uwagą. Raz cofnęła się do wielkiego grodzieńskiego otwarcia. Jak mogła zapomnieć, że to ona przekonała Łukasza o konieczności „zdradzenia noweli Dostojew­skiego, o potrzebie jej swoistej adaptacji? Czy nie była to adaptacja celowa, byle tylko odpędzić cień „tego trzecie­go”, już umarłego, tego, który u progu młodości wtajem­niczył ją był w miłość fizyczną? Czy po jego utonięciu nie przelękła się nagle, że zostanie sama?

Tak grzebiąc się w minionych dziejach, analizowała przeoczone kiedyś zjawiska, jak gdyby wywracała na nice, krok po kroku, całe życie z Łukaszem. I pod zafał­szowaną mimo woli, a kto wie, czy nie świadomie zakła­maną pokrywką odnajdowała tak zwaną „inną prawdę”. Ulegała jej najpierw z oporami, potem zaś z rosnącą apro­batą. Miała potrzebę spojrzeć inaczej na Łukasza, który tak wyraźnie ujrzał ją inaczej swymi oślepłymi oczami. To zapewne było głównym powodem owego „westchnienia ulgi” po jego śmierci, czyli wstydliwej reakcji, którą rów­nocześnie odpędzała w myślach i akceptowała w pod­świadomości.

 



KiadóSW "Czytelnik", Warszawa
Az idézet forrásas. 107 - 111.
Megjelenés ideje

Kérjen fordítást!

Ön itt és most kérheti, hogy valaki fordítsa le Önnek (és a világnak) ezt a művet is egy másik nyelvre. Mi eltároljuk a kérését és megmutatjuk mindenkinek, hátha valaki vágyat érez majd, hogy teljesítse azt. De nem ígérhetünk semmit sem ... Ha megadja az e-mail címét is, akkor azonnal értesítést küldünk Önnek, amint elkészült a fordítás.

NyelvKérések+1
Magyar

Kérek egy e-mailt, amikor elkészül a fordítás:


minimap